Parfum d’Empire Iskander

.
Mój sentyment do Aleksandra zwanego Wielkim jest stary jak… Jak album „Somewhere in Time” Iron Maiden. Kiedy płyta pojawiła się na polskim rynku byłam jeszcze w muzycznych powijakach (jak mawia mój kumpel: z dywanu na wrotkach skakałam) i znałam ledwie kilkanaście kapel metalowych. W tym Ironów oczywiście – już wówczas byli klasyką gatunku. Za pomocą tekstu „Alexander the Great” zaliczyłam swego czasu ustną odpowiedź z Aleksandra Macedońskiego i w sumie do dziś jest to jeden z moich ulubionych utworów (mieści się w górnych kilku setkach jakoś, ale ja mam pojemne serce).

Niestety, zapach nie plasuje się na wysokiej pozycji w moim perfumeryjnym rankingu.

Początek jest iście paskudny. Syntetyczne, żrące nieomal cytrusy balansujące między komunistyczną oranżadą w proszku, a cytrynowym płynem do mycia szyb.
Da się przetrzymać, ale w sumie nie widzę powodu, żeby się tak poświęcać.

Po pół godzinie gryzące, ostre nuty znikają, na skórze zostaje jasna mieszanka przypraw z młodym drewienkiem, podbita delikatnie „ociosanym” zapachem gotowanych cytrusowych skórek. W tle wyczuwam ciemnawy, szorstki mech. Na mojej skórze jednak zostaje on do końca w stanie przyczajenia i nie wystarcza by nadać zapachowi charakteru. Szkoda.

Wizja, którą zaserwowali nam twórcy zapachu to nie jest Aleksander Wielki – wojownik, wódz, człowiek gnany wciąż dalej przez własne demony każące mu zdobywać, podbijać, bez końca potwierdzać swoją siłę, dowodzić swej wartości.
We flaszce Parfum d’Empire czai się młokos – płowowłose, niemęsko urodziwe i niezbyt postawne pacholę o złotej skórze i porywczym charakterze. Dzieciak rozdarty między uległością wobec matki, a niemożliwą do zaspokojenia potrzebą udowodnienia, że jest godzien być synem swego ojca. I sam zapach taki właśnie jest: jasny, świeży i w niekontrolowany sposób ostry, jednocześnie inwazyjny i transparentny.

Stary zrzęda Arystoteles powiedziałby pewnie, że zapach ten to tylko możność. Bez aktu twórczego.
Potencjał ma wielki. Moc spora, trwałość nader przyzwoita, pomysł i „patronat” bardzo chwytliwy. Nawet składniki można byłoby ułożyć w mozaikę ruchliwych błysków, w migotliwą alegorię zapalającej serca energii młodości.
Niestety, zapach sprawia wrażenie, jak gdyby nie był przemyślany do końca. Początek jest zbyt ostry, brakuje mu drugiego planu: płótna, na którym zapachowym pędzlem naciapano jedną na drugiej jadowice żółte plamy.
Baza za to jest zbyt statyczna. Bezbarwna i niezachęcająca, jak herbata zaparzona po raz drugi z tej samej torebki. Wrażenie to pogłębia kontrast z nazbyt ekspansywnym otwarciem.

Tak się nie robi… ten zapach nie ma sensu, nie ma konkretnego targetu. No bo jak tu polubić jednocześnie krzykliwe otwarcie i bazę wymruczaną jak nudny wykład z dydaktyki? Mogłabym Iskandra założyć na mecz rugby, po którym natychmiast podrepczę na podwieczorek do cioci – starej panny (takiej przysłowiowej, nie realnej). Ale tak szczerze – ile macie tak zaplanowanych dni w życiu?

Data powstania: 2006

Nuty zapachowe:
Nuty głowy: cedr, cytryna, mandarynka, grejpfrut
Nuty serca: estragon, kolendra, kwiat pomarańczy
Nuty bazy: ambra, piżmo, mech dębowy

* Druga i trzecia ilustracja to kadry z wyreżyserowanego przez Olivera Stone’a gniota pod tytułem „Alexander”, który też potencjał miał wielki

Udostępnij:

Facebook
Twitter
Pinterest
Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Popularne wpisy

Cinnabar Estee Lauder

Do zrecenzowania Cinnabaru Estee Lauder zachęcało mnie już sporo osób. Ostatnio, przy okazji mojej notki o Chanel No.5, wspomniała o tym Aileen. I wtedy pomyślałam

Czytaj więcej »